Słowo „cień” robi ostatnio zawrotną karierę, także w książkach z górskiej półki. W ostatnich miesiącach ukazały się co najmniej cztery tytuły, w których cień pojawia się na okładce. Nie zdziwiłabym się, gdyby Andrzej Machnik, który jako „Młody” znany jest bardziej z niekonwencjonalnych poglądów i ciętego języka, niż z tego, że przeszedł, jak sam podaje, 13 dróg na Kazalnicy, nie użył tego słowa w swoim tytule z prześmiewczą premedytacją. Tak sformułowanemu titulus trudno odmówić pociągającego, ale też nieco złowróżbnego wdzięku, a ileż kryje się w nim interpretacyjnych możliwości.
Zostawmy jednak tytuł. Zajmijmy się tym, co w środku. W cieniu Kazalnicy to właściwie kilka wcześniejszych książek Machnika, nieco skróconych i przekształconych, które autor uzupełnij nowymi, wcześniej niepublikowanymi tekstami. Dzięki temu czytelnik otrzymuje nie tyle zbiór oderwanych od siebie opowiastek, ile coś, co przypomina biografię napalonego skałołaza. Zgodnie z tytułem, wspomnienia „Młodego” dotyczą przede wszystkim Tatr i złojonych tam przez niego ścian w latach 1970–1992. Góry najwyższe i wyprawy himalajskie, w których Machnik też kiedyś brał udział, tym razem nie załapały się do książki.
Większość czasu spędzanego w schronisku upływała nam na wertowaniu tak zwanych zeszycików ekstremalnych i przerysowywaniu do nich schematów dróg wspinaczkowych. Posiadaczem jednego z najwspanialszych był Półkmieć. Opasły stukartkowy tom zawierał wielobarwne schematy. Podejrzewaliśmy, że jako belfer chemii zaganiał do ich rysowania swoich uczniów.
Ponieważ śrubowanie skalnych osiągnięć nie wpisuje się w moje życiowe priorytety, przyznam, że lektura W cieniu Kazalnicy nieco mnie znużyła. Sześćset stron tekstu bitego drobnym maczkiem o zaliczonych (lub nie) liniach, wariantach, trawersach to nie przelewki, raczej droga do przejścia za jednym zamachem tylko dla tych, co w ścianach pokonują przynajmniej VI.4. Jeśli ktoś nie jest wspinaczkowym freakiem, powinien nastawić się na wytrwałość i wiele oddanych prób. Mówiąc krótko: dawkować sobie lekturę.
Muszę jednak przyznać, że Andrzej Machnik ma dar łatwego i barwnego snucia opowieści. Widać to wszędzie tam, gdzie raczy nas opisem nie tyle złojonych dróg, ile atmosferą panującą kilkadziesiąt lat temu w taternickim entourage’u. Niestety, takich fragmentów nie ma w jego książce zbyt wiele. Ale jak przystało na enfant terrible naszego górskiego grajdołka, Machnik bywa w swoich wspomnieniach złośliwy i odpowiednio prześmiewczy. Uwielbia też autopromocję i pompowanie własnego ego, a przynajmniej takie wrażenie można odnieść z lektury. Czy portretuje środowisko wspinaczy z lat 70. i 80., jak chciałby tekst na okładce? Można się spierać. Obchodzi go głównie on sam, inni to tylko nazwiska krążące na orbicie jego dokonań.
Od drugiej wojny światowej do początku lat dziewięćdziesiątych, przez większą czasu, taternicy byli zamknięci na niewielkim obszarze polskich Tatr, a ściśle biorąc w trzech dolinach Tatr Wysokich, gdyż łojenie na wapiennych ścianach Tatr Zachodnich – w istotny sposób wpływających na liczbę dostępnych wówczas Polakom obszarów wspinaczkowych – było oficjalnie zabronione. Z tych trzech dolin, w których możliwe było wspinanie, Dolina Rybiego Potoku posiada zdecydowanie największe walory taternickie.
Wspomnienia Machnika prowadzą do postawienia zasadniczego pytania: po co wznawiać tego typu publikacje? Intencje autora łatwo zrozumieć, wydawcy – już niekoniecznie. Bo czy pozbawiany większej refleksji, spis złojonych przez autora dróg i wariantów może po latach zainteresować kogokolwiek oprócz jego i kilku jego znajomych? Termin przydatności do czytania takich wspomnień kończy się nadzwyczaj szybko.
Ponieważ o klasie wspinacza decydowało niegdyś to, ile dróg przeszedł na Kazalnicy, aż prosi się, by książkę o życiu w jej cieniu zakończyć sakramentalnym pytaniem: A ty, drogi czytelniku, co zrobiłeś na tej ścianie? Bo jeśli nic, to po prostu cię nie ma. Znikam więc.