Stęskniliście się za Krzysztofem Wielickim i jego wyprawowymi opowieściami? Jeśli tak, muszę uprzedzić: w książce Solo. Moje samotne wspinaczki nie znajdziecie niczego, o czym nie przeczytalibyście wcześniej w innych górskich publikacjach poświęconych naszemu himalaiście. W zamian otrzymacie typowy zestaw naszych czasów – wielokrotnie odgrzewane anegdotki i dykteryjki okraszone hojnie zdjęciami i doprawione szczyptą czegoś, co przy dużej dozie życzliwości można by nazwać próbą refleksji. Kiepskie rozpoczęcie recenzji? Spróbuję inaczej.
Solo. Moje samotne wspinaczki to, zgodnie z tytułem, wspomnienia himalaisty dotyczące jego solowych wejść na ośmiotysięczniki. Prób było siedem: na Broad Peak, Lhotse, Dhaulagiri, Makalu, Annapurnę, Sziszapangmę i Nanga Parbat. Pięć zakończyło się sukcesem. „Sukces” to zresztą mało ekspresyjne słowo, w swojej książce Krzysztof Wielicki używa określenia „bingo”. Niby detal, ale znamienny, jeśli wziąć pod uwagę, że oprócz okrzyku zwycięstwa „bingo” oznacza też grę hazardową, rodzaj loterii, oraz najwyższe, wygrywające trafienie w tej grze. Kolejny znamienny szczególik? Tytuły rozdziałów związane z emocjami. Czy może być kwestią ślepego przypadku, że swoją opowieść Wielicki rozpoczyna od „Nadziei”, by przez „Strach”, „Zuchwałość”, „Pewność” osiągnąć „Nirwanę” i „Ulgę”?
Nawet gdy jestem sam, nie czuję się samotny. Wiem, że ktoś na mnie czeka w bazie, w domu. Dwudniową samotność można polubić, bo ona wynika z realizacji marzenia. Boję się samotności w życiu.
Czujecie się zaciekawieni? Pora wejść głębiej. Książkę o swoich solowych wejściach Wielicki rozpoczyna od akcji ratunkowej po Elisabeth Revol i Tomka Mackiewicza, potem raczy nas skrótową historią zdobywania K2, a nieco dalej opisuje terrorystyczny atak w Dolinie Diamir… Jak to wszystko łączy się z solowymi wyczynami bohatera tej książki, trudno dociec. Znacznie łatwiej, bez dociekania, poczuć się zagubionym – wątki poboczne, skakanie z tematu na temat i nietrzymanie się chronologii dają wrażenie chaosu, całkowitego nieładu. Uważniejsze spojrzenie pozwala jednak odkryć w tej poszatkowanej narracji pewien zamysł kompozycyjny. Jaki?
Oś książki tworzy opis samotnego wejścia Wielickiego na Nanga Parbat w 1996 roku. Rozdziały poświęcone tej wyprawie stanowią lwią część publikacji, opisy innych solowych wejść oraz powiązane z nimi wtręty to, można powiedzieć, dodatki do głównej narracji, coś, co pozwala trochę powspominać i zaczernić kilka dodatkowych stron (bo tekstu w tej książce jest mało; jak ktoś gdzieś zdążył zauważyć, to bardziej rozbudowane podpisy pod zdjęciami niż książka z prawdziwego zdarzenia). Dlaczego Naga Góra okazała się dla Krzysztofa Wielickiego tak wyjątkowa, że wokół niej osnuł swoją opowieść, tego akurat możemy się domyślać. „To były chyba najtrudniejsze psychicznie cztery dni w moim życiu” – przyznawał w jednym z wywiadów. No i, co bez wątpienia też miało znaczenie, wejście na Nanga zakończyło zdobywanie przez niego Korony Himalajów i Karakorum.
Nie ma obowiązku zdobywania Korony. Ja też przez całe lata nie czułem żadnej presji. Ta myśl zaczęła mi chodzić po głowie pewnie gdzieś po drodze. […] Nie żebym tęsknił za piątym miejscem w rankingu. […] „Kukuś” usłyszał, że nie jest drugi, tylko wielki. Ja najwyżej mogłem sobie życzyć haseł w stylu: nie jesteś szósty, jesteś piąty! Dziękuję, wiem i mam to w sobie, w znanym tylko mi miejscu mojego wnętrza.
Kłopot z Solo polega na tym, że nic nie wybrzmiewa w tej książce mocno i do końca, nie wspominając o literackich walorach całości. Emocje, które tak ładnie prezentują się w tytułach rozdziałów, w tekście stają się nieobecne, jakby uśmiercił je spadek ciśnienia na wysokości. Beznamiętny ton nie porywa, gorzej: nudzi, tym bardziej że opisywane zdarzenia są miłośnikom literatury górskiej świetnie znane, wielokrotnie przywoływano je w innych publikacjach. W książce sygnowanej przez Wielickiego chciałoby się przeczytać coś więcej, a na pewno coś bardziej osobistego, a tego, jak na złość, brakuje. Wielicki, który świetnie odnajduje się na spotkaniach z publicznością, w książce gubi drogę do czytelnika. Jest na tyle lakoniczny i zdawkowy, że nie pozwala wejść w opowiadane przez siebie historie.
Chłodny dystans, który króluje w narracji, jest w pewien sposób zrozumiały, wraz z upływem czasu na swoje dokonania patrzy się mniej sercem, a bardziej szkiełkiem i okiem. Wraz z kolejnymi przewracanymi kartkami pojawia się jednak pytanie: po co powstała ta książka? Krzysztof Wielicki wskazuje trop: chciał przybliżyć czytelnikom, dlaczego decydował się na samotne wspinanie, przekraczając wiele razy czerwoną linię. Niestety po lekturze chciałoby się krzyknąć: „Niebingo”, bo książkowe Solo trudno zaliczyć do prób udanych. Spotkanie z tekstem zaczynamy wprawdzie, jak Wielicki, od nadziei, ale na końcu zamiast nirwany czujemy tylko czytelnicze rozczarowanie.
Dla przypomnienia, inne książki z Wielickim w roli głównej zrecenzowane na blogu:
Piekło mnie nie chciało Dariusza Kortki i Marcina Pietraszewskiego – [klik]
Mój wybór. Wywiad-rzeka Piotra Drożdża – [klik]