Nie zamieszczam recenzji literatury pięknej na tym blogu, ale postanowiłam zrobić wyjątek. Powody są dwa. Pierwszy to rozmowa Dominika Szczepańskiego z Reinholdem Messnerem zamieszczona ostatnio w Magazynie Świątecznym „Gazety Wyborczej”, drugi, ważniejszy, mój osobisty zachwyt nad wspomnianą w tej rozmowie książką.
Dominik Szczepański: Ma pan swoją ulubioną książkę o górach?
Reinhold Messner: Tak, to powieść Latająca góra Christopha Ransmayra. Jest naprawdę solidnie napisana.
Latająca góra to także moja ulubiona powieść. Piękna, wyciszona, wywołująca silne emocje. Poniżej recenzja, którą napisałam cztery lata temu, a która nic nie straciła na aktualności (choć jest nieco egzaltowana ;-). Książkę można dostać na Allegro lub w antykwariatach. To dość wymagająca lektura, ale warta poznania.
W zalewie bestselerów, wielkich powieścideł, które po przeczytaniu odkłada się na półkę i natychmiast o nich zapomina, Latająca góra nie ma szans na przebicie. Nie jest czytadłem, z której strony by nie patrzeć. A jednak nie można się od niej oderwać, choć dla niektórych pierwsze wrażenie może być zniechęcające: utwór przypomina z wyglądu poemat podzielony nie tyle na rozdziały, ile na pieśni. Po kilku stronach przyzwyczajania się do takiego zapisu – tekstu składanego wersami nierównej długości – zostajemy uwiedzeni pięknem fraz, muzyką zdań. Poetycki sposób zapisu przestaje utrudniać odbiór, wręcz przeciwnie, nadaje książce nowy wymiar, określa jej nastrój. Oszczędność słów, a raczej wyważony, przemyślany ich dobór, przynosi niezwykły efekt. Tworzy przypowieść zapadającą w pamięć.
W tej prawdziwej poezji prozy zanurzonych jest dwóch braci, zupełnie różnych, ale zjednoczonych przez górę. Opis ich wyprawy do Tybetu, by zdobyć niezaznaczoną do tej pory na mapach Phur-Ri, jest tak sugestywny, że przez chwilę wierzyłam w istnienie i samego wierzchołka, i samej wyprawy, byłam wręcz pewna, że wszystko zdarzyło się naprawdę. Szperając w necie, dowiedziałam się jednak, że książka jest fikcją, choć autor to zapalony podróżnik i w Transhimalajach, gdzie znajduje się tytułowa góra, nieraz przecierał własne szlaki. Pewnie dzięki temu opis życia koczowniczych plemion i ich wierzeń jest tu tak naturalny, bez tego całego europejskiego zadęcia czy cielęcego zachwytu. Zresztą w książce nic nie jest przerysowane lub nachalne. Problem wolności Tybetu i jego mieszkańców, chiński terror, walka o niepodległość Irlandii (bracia pochodzą z Zielonej Wyspy) też są obecne, ale bez podniosłej gadaniny czy oskarżycielskich mów. Co nie znaczy, że lekko przechodzi się nad nimi do porządku dziennego. Czasem mniej znaczy więcej.
W centrum tej poetyckiej prozy nie tkwi tak naprawdę góra, lecz bracia i ich wzajemne relacje. Bo podróż przez Tybet jest podróżą przez rodzinną historię. A zdobycie góry jest zdobyciem siebie. I chodzi nie tylko o pokonanie własnych słabości, ale też o umiejscowienie siebie w świecie. Spotkanie z obcą archaiczną kulturą, wyrwanie z własnego podwórka, otwiera na nowe. Pozwala doświadczyć innej rzeczywistości, zobaczyć świat, który istniał przed nami. Pozwala uzmysłowić sobie kruchość zachodniej cywilizacji i nasze przez nią zniewolenie. Wielkość Latającej góry nie wiąże się jednak z wielkim przesłaniem. To, że ta książka tak bardzo porusza duszę, zawdzięcza językowi. Temu, jak zwykłe, czasem najprostsze myśli, przyobleczono tu w słowa. Christoph Ransmayr i jego tłumacz Jacek Buras zrobili to w niezapomniany, niezwykle sugestywny sposób.
Latająca góra to jedna z najpiękniejszych książek jakie czytałam. Powiedzieć, że porusza trzewia i nie popuszcza, to mało. To książka z tych, które trzyma się na półce jak skarb, by od czasu do czasu zajrzeć do niej i przeczytać kilka linijek.