W powszechnej świadomości wspinaczka to domena mężczyzn, jak zresztą nieomal wszystko co przynależy do sfery sportowo-wyczynowej. Tym bardziej warto poznać książki, które ukazały się w ostatnim czasie, a opowiadające o kobiecej działalności w Tatrach. Publikacje te świetnie się uzupełniają: jedna zajmuje się pionierkami taternictwa, druga koncentruje na dziewczynach, które zaczęły się wspinać w naszych górach po II wojnie światowej.

Zapewne Kamienny sufit nie zostałby napisany, gdyby nie jedna z pasji Anny Król, jaką jest wspinanie. Podobno pomysł książki o kobietach taterniczkach skonkretyzował się w jej głowie, gdy pewnego razu nocowała w Betlejemce na Hali Gąsienicowej. Najwyraźniej zadziałał tamtejszy genius loci, któremu w dodatku nieobce musi być ironiczno-absurdalne poczucie humoru, trudno bowiem wyobrazić sobie bardziej zmaskulinizowaną miejscówkę w Tatrach. Opiekuńczy duch miejsca wiedział komu zawracać głowę. Pomysł opowiedzenia o taterniczkach nie był wprawdzie nowy – ponad pół wieku temu ukazała się książka o tej tematyce Haliny Ptakowskiej-Wyżanowicz Od krynoliny do liny – ale Ania Król znalazła osobisty klucz do jego przedstawienia. Z plejady taterniczek pierwszych dekad XX wieku (bo wbrew temu, co można by sądzić, było ich całkiem sporo) wybrała jedenaście charakternych i utalentowanych indywidualistek, które za nic miały ograniczenia związane z konwenansem i spełniały swoje wysokogórskie marzenia. A potem poszła dalej: połączyła pisarstwo z górską przygodą i podążyła ścieżkami taternickich wyczynów swoich poprzedniczek.
To nie jest opowieść skończona. Historia pierwszego pokolenia taterniczek wciąż ma wiele białych plam. Starałam się je zapełnić i oddać moim bohaterkom głos, którego tak często im brakowało. Uczyniłam, co w mojej mocy, by odnaleźć ważne informacje, dotrzeć do miejsc mających znaczenie dla ich biografii, podążyć ich ścieżkami i poczuć to, co one czuły w Tatrach. Na pewno nie dowiedziałam się wszystkiego.
Już Halina Ptakowska-Wyżanowicz zwracała uwagę na to, że dotarcie do informacji dotyczących pierwszych wspinających się kobiet w Tatrach, natrafia na mnóstwo trudności. Dziewczyny, w odróżnieniu od mężczyzn, nie dbały o to, by ich wyczyny zostały opisane i zapamiętane. Upływający czas dołożył swoje. Dziś, po stu latach, ślady pierwszych taterniczek niemal całkowicie zatarły się i w pamięci środowiska, i w rodzinnych archiwaliach. Jak przyznaje Ania Król przeszukiwanie dokumentów, zasobów i artykułów okazało się pracą niemal detektywistyczną, a i tak rozproszone i skąpe materiały nie pozwoliły wypełnić wszystkich luk i białych plam w rekonstruowanych biografiach. Żeby stworzyć emocjonalne portrety swoich bohaterek, Król zastosowała więc metodę dopowiedzeń i fabulacji zdarzeń. Czy było to uprawnione i potrzebne, można mieć wątpliwości. W toku narracji na tyle często zaciera się granica między faktami a psychologicznym koloryzowaniem, romantyzowaniem, że trudno orzec, na ile stworzone przez autorkę portrety przybliżają nas do prawdy postaci. W książce z założenia non-fiction trudno uznać to za rzecz pożądaną.
Biografie pionierek taternictwa same w sobie pozwoliłyby stworzyć ciekawą opowieść, jednak Ani Król to nie wystarczyło. Postanowiła wpisać własne doświadczenia wspinaczkowe w tworzoną narrację – zdobyć śladem swoich bohaterek Mnicha, Zamarłą Turnię, Szczyrbski Szczyt czy Szatana i także o tym opowiedzieć w książce. Choć większość z pionierskich dróg ma dziś znaczenie historyczne, a nie wyczynowe, decyzja o wpisaniu swoich górskich przeżyć w historię odważnych dziewczyn, z którymi minęło się w czasie, okazała się niezwykle nośną formułą, która w naturalny i intymny sposób połączyła przeszłość z teraźniejszością. Niczym lina rozpięta nad otchłanią niepamięci pozwoliła zbliżyć się do pierwszych taterniczek, lepiej je zrozumieć i poczuć emocje związane ze wspinaczką. Ale decyzja o umieszczeniu siebie pośród książkowych bohaterek miała też inną konsekwencję: zmieniła optykę narracji. Kamienny sufit nagle stał się książką nie tylko o pierwszych kobietach działających w Tatrach, lecz również, a właściwie przede wszystkim, o Ani Król i o tym, jak ona sama te góry przeżywa: czego w nich szuka i co odnajduje.
Żeby w roku 1902 wspiąć się na górę taką jak Mnich, trzeba było mieć w sobie nie tylko odwagę i siłę. Górale mawiają, że niezbędna jest jeszcze „śleboda”, czyli poczucie wolności. Przekonanie, że człowiek stworzony jest do pokonywania trudności i przekraczania własnych granic.
Każda biografia jest w pewien sposób autobiografią. Kamienny sufit modelowo wpisuje się w tę starą sentencję, bo bezsprzecznie jest opowieścią bardzo osobistą. Autorkę łączy mocna więź ze wszystkimi dziewczynami zafascynowanymi Tatrami, a portrety pierwszych taterniczek pozwalają jej ukazać, jak różnorodna i wzbogacająca może być relacja człowieka z górami, szerzej z naturą (od romantycznego zachwytu przez metafizykę do sportowych wyczynów), i na ile sposobów można czerpać życiowy napęd z przebywania w skalnym świecie. To również książka bardzo emocjonalna, skupiona na wewnętrznych przeżyciach – wielu powiedziałoby, kobieca w wyrazie. Rzeczywiście pisarstwo Ani Król znamionuje delikatność i liryczność, lecz nie banalizm. Tkana przez nią opowieść ma w sobie nutę nostalgii i szczyptę melancholii. Jest w niej – by zacytować ją samą – „jakaś groza, piękno gór, radość z robienia tego, co się kocha, i niczym niezakłócone piękno wspinania”.
Dotyk rozgrzanej słońcem skały, oszołomienie pionowym światem, poczucie ulotnego szczęście, że jest się tu i teraz, smutek, że ten górski świat za chwilę trzeba będzie opuścić – wiele zmieniło się w postrzeganiu trudności w skałach, ale niewiele w sferze emocji. A Ania Król potrafi przełożyć drgania duszy w nastrojową opowieść o sobie i swoich poprzedniczkach, tych, które wyznaczały własne drogi i żyły po swojemu. Z wyciszonym, choć uczuciowym pisarstwem autorki współgra opracowanie graficzne książki – zgaszone kolory, przyblakłe fotografie, prosta makieta. To wysmakowane połączenie treści z formą. I choć można zżymać się, że w książce o pionierkach taternictwa tak wiele jest współczesnej Ani Król, warto po Kamienny sufit sięgnąć. To po prostu dobra literatura.
Książkę Ani Król łatwo dałoby się odczytać w duchu feministycznych założeń, co sugeruje nawet notka z okładki. Okres kobiecej emancypacji na tatrzańskich ścianach przypadł jednak dopiero na okres międzywojnia. Zapalona sportsmenka i pierwsza kobieta na Mnichu Wanda Herse (1902 r.) albo szesnastoletnie Helena Dłuska i Irena Pawlewska, które weszły na Szczyrbski Szczyt nietkniętą wcześniej północną ścianą (1908 r.), realizowały tylko to, co im w duszy grało, nie robiły tego pod wpływem emancypacyjnych ciągot. Spośród bohaterek Kamiennego sufitu mocny sprzeciw wobec protekcjonalnego, umniejszającego postrzegania kobiet wyrażała przede wszystkim niezależna Marzena Skotnicówna. I to ona pod koniec lat dwudziestych ubiegłego wieku stała się gorącą zwolenniczką taternickiego usamodzielnienia się dziewczyn. Po niej zaczęły pojawiać się kolejne wyemancypowane dziewczyny. Niestety druga wojna światowa zepchnęła kobiecą działalność wspinaczkową w niebyt. A później pojawiła się zupełnie nowa rzeczywistość.

Taterniczki. Miejsce kobiet jest na szczycie to książka zupełnie odmienna w charakterze od Kamiennego sufitu Anny Król. Ujmując rzecz nieco górnolotnie, to obszerne przedstawienie kobiecego wspinania w Tatrach, a półżartobliwie upraszczając: historia odrzucenia krynolin i docenienia kubeczków menstruacyjnych. Publikacja składa się z dwóch, a właściwie z trzech części. Pierwsza, najmniej obszerna (dosłownie 60 stron tekstu), opowiada skrótowo o pionierkach, kolejna – o tych, które pojawiły się na tatrzańskich ścieżkach po drugiej wojnie światowej. Lwią część publikacji stanowią rozmowy ze współczesnymi wspinaczkami oraz speleolożkami. „To ich głos – jak pisze we wstępie Agata Komosa-Styczeń – jest tu najlepiej słyszalny. I da się w nim usłyszeć znacznie więcej niż tylko opowieść o wspinaniu”.
Dlaczego taterniczki, a nie po prostu taternicy? Po co dzielić, kiedy można komplementarnie zebrać doświadczenia górskie wspinaczek i wspinaczy. Bo brakuje kobiecych narracji, a te są inne niż męskie. […] Czy warto tak dzielić opowieści? Na jej męską część i herstorię? Tak. Bo nie ma obiektywnej, bezpłciowej narracji.
Agata Komosa-Styczeń deklaruje się feministką, co o tyle ważne, że zakreśla to tematykę jej książki. Przy czym trzeba zaznaczyć, że Taterniczki nie są ideologicznym tworem, w którym walczy się z męskim światem i wylicza seksistowskie krzywdy. Feminizm oznacza tu tylko i aż ukazanie różnorodnych aktywności górskich z kobiecej perspektywy wraz z problemami, z którymi mierzą się uprawiające te aktywności panie, co obejmuje także „atmosferę nieprzyjazną damskim wyczynom”. I choć opowieści taterniczek nie mają w sobie nic z litanii skarg i żalów, uświadamiają, że protekcjonalne traktowanie kobiet jest, zwłaszcza wśród starszego pokolenia, podskórne, wdrukowane przez wychowanie i edukację. To oczywiście konstatacja banalna w wyrazie, ale najwyraźniej wymagająca ciągłego przypominania. Świadczą o tym także górskie doświadczenia pań, które zdecydowały się opowiedzieć o tym w książce.
Protekcjonalizm to jedno, umniejszanie siebie to drugie. „Kobiety mają anonimowość we krwi” – pisała Wirginia Woolf w 1929 roku w słynnym publicystycznym Własnym pokoju. Wiele lat później Susan Sontag wyznawała, że dopiero przeczytanie biografii Marii Skłodowskiej-Curie uświadomiło jej, że kobieta może dostać Nobla i „nie musi być kurtyzaną, żeby zasłużyć na książkę o sobie”. Taterniczki Agaty-Styczeń mają więc swoją wagę i znaczenie. W Polsce publikacje z równościową perspektywą, wydobywające z cienia „drugą połowę społeczeństwa”, są po prostu niezwykle potrzebne. Wciąż brakuje u nas tego typu narracji i rozmów w przestrzeni publicznej. Tym bardziej smuci, że sporo pań odmówiło uczestnictwa w „feministycznym projekcie” (!). Jak widać, narzucany przez kulturę patriarchalny sposób widzenia ma się w kraju odgórnie propagującym cnoty niewieście wciąż bardzo dobrze. Z rozmów zamieszczonych w Taterniczkach jasno wynika jednak, że młodsze pokolenie „to już inna bajka, dziewczyny zdają sobie sprawę z wagi tych opowieści. Są bardziej otwarte”.
Dziewczyna są w mniejszości i widać, że to one próbują dostosować się do reguł, które narzucili panowie. A te są bardzo często niemożliwe do przestrzegania – z jednej strony masz być męska, z drugiej często stajesz się zbyt męska. Jesteś babochłopem, koniem. Część moich rozmówczyń pytana o to, jak pielęgnują w skale swoją kobiecość, czy czują, że ją tracą – waha się. Mówią, że nigdy tak naprawdę się nad tym nie zastanawiały.
Świetny i wyważony w zamyśle pomysł na książkę – ukazanie wielu aspektów kobiecej obecności w pionowym świecie, jak i próby odpowiedzi na pytania: czy kobieta w górach jest równorzędną partnerką, czy płeć wciąż może być przeszkodą, by zostać ratowniczką TOPR, uznaną wspinaczką albo grotołazką? – okazał się trudny w realizacji, a powstała publikacja nie ustrzegła się wad. Agata Komosa-Styczeń postanowiła niemal całkowicie usunąć się w cień – nie naciskać, nie drążyć, po prostu spisać opowieści – i nie wyszło to książce na dobre. Zapisy rozmów ze współczesnymi wspinaczkami pozbawione odautorskich dopytań i wtrąceń stały się w dużej mierze nadmiernie stonowanymi monologami. Większość rozmówczyń wolała zwyczajnie opowiedzieć o swojej młodości i drodze w góry niż poruszać drażniący temat nieprzychylności męskiego środowiska albo zastanawiać się nad uwikłaniami związanymi z rolą kulturową, jaką przeznaczono kobietom i jaką nauczono je odgrywać. Wyjątkowo w tym kontekście wybrzmiewa Ola Taistra, która nie boi się ostrych słów, bo fizycznie i mentalnie – jak sama przyznaje – „wyniosła się z Polski 17 lat temu”. Dziś potrafi być brutalnie szczera, także w ocenie własnych zachowań.
Autorska dociekliwość, wnikliwy komentarz, uściślające pytania… tego wszystkiego zabrakło w tekście Agaty Komosy-Styczeń. Istotne rzeczy gubią się tu w puszczonej na żywioł narracji, przez co rozmywa się wydźwięk książki. Taterniczkom brakuje analitycznej perspektywy oraz połączenia wielu różnych elementów w jedną całość, próby dokonania jakiejś syntezy. Szkoda o tyle, że książka nie wybrzmiewa przez to tak mocno, jak by mogła. Z drugiej strony dzięki temu sięgnie po nią znacznie więcej osób, inaczej zapewne byłaby zbyt obrazoburcza i zostałaby przez wiele i wielu odrzucona. Feminizm to w Polsce brzydkie słowo – stwierdza w książce Agna Bielecka i trudno się z nią nie zgodzić. Taterniczki chcą nieco tę szkodliwą konotację odczarować. A przy okazji ukazać, jak wiele kobiet i na różne sposoby odnajduje się w górach. I z czym się mierzą. Dajcie zaprosić się do świata brakującej połowy taternickiej historii.