Kontynuacje książek, które cieszyły się powodzeniem [klik], zwykle rozczarowują. Nie inaczej jest tym razem. Autorkom zabrakło pomysłu na dalsze ciekawe opowieści, a że czymś trzeba było zaczernić kartki, powstał pamflet na górali, zakopiańskie władze i turystów zjeżdżających pod Giewont. Na okładce panie pozują z bronią palną, a wewnątrz z zaciętością godną góralskiej tradycji rozdają ciosy na prawo i lewo, tyle że słowne. Przy czym założyły, że czytający, niczym opisywany przez nie ceper, będzie prezentował żenująco niski poziom intelektualny. Trzeba więc do niego przemówić językiem prostym i dosadnym, bez krztyny literackości, a dla lepszego zrozumienia okrasić wywód popularnymi wtrętami, typu „Heloł”. W miejscach trudniejszych, na przykład przy określeniu „koktajl Mołotowa” albo nazwisku George’a Lucasa, niezbyt lotnemu Polakowi należy wyjaśnić co to/kto to, a co ważniejsze zdania (czyli co najmniej jedno w akapicie) podkreślić wykrzyknikiem, bo bez niego durak nie pojmie, jakie to ważne. Ale, jak wyjaśniają na wstępie autorki, nie miejmy pretensji. I dodają dla usprawiedliwienia swojej postawy: „Buraki zarastają wszystko w porażającym tempie”.
Nie wiem, czy wniosek dotyczący buraków jest słuszny. Prawdę mówiąc, wątpię. Podobnie jak pani Młynarska jestem ceperką rodem z Warszawy, która dziesięć lat temu przeniosła się w góry. Czuję się więc w jakiś sposób uprawniona do tego, by krzyknąć: „Litości!”. Żeby przejąć się wywodami autorek, muszę wziąć je (i autorki, i ich wywody) na poważnie, a z tym mam kłopot. Przeszkadza mi potoczny, miejscami arogancki język, którym snute są te gadki (bardzo pasuje mi tutaj to słowo, no i świetnie wpisuje się w konwencję Nie ma przebacz). W mniemaniu autorek zapewne są one inteligentne i ironiczno-zabawne, według mnie stereotypowe i płytkie. Ogólnik goni ogólnik i nic z tego pisania nie wynika. Ponad sto stron dywagacji o okropnym charakterze górali, którzy za nic mają sobie prawo, stawiają chałupy koszmarki, palą śmieci i robią inne wołające o pomstę do nieba rzeczy, oraz o równie tragicznych turystach – chlejących, brudzących, poziomem intelektualnym sytuujących się gdzieś na poziomie świni (nie ujmując niczego temu sympatycznemu zwierzakowi), szybko nuży i męczy. Autorki sypią przykładami jak z rękawa, żebyśmy dobrze poczuli upadek kultury zarówno górali, jak i ogólnie Polaków. Ale jeśli krytyka ma czemuś służyć, powinna być przemyślana, nieść w sobie jakieś wnioski, a nie opierać się na żargonowym języku i ciągłym utyskiwaniu. Tu bez ładu i składu wrzucono wszystko do jednego worka i radośnie, po pensjonarsku, przelano na papier.
Dostajemy więc frazesy (polski góral to kombinator i chciwus, ceper – cham i prostak, nie to co we Francji czy Włoszech) i niewiele więcej. Co oprócz nich znajdziemy w książce? Tekst poświęcony odchodzącej już w niebyt podhalańskiej kulturze, niestety „zszyty" z cytatów z innych dzieł i przez skrótowość informacji nudny, oraz krótkie opowieści o artystach: Witkacym, Malczewskim i małżeństwie Stryjeńskich. Z całej książki czytelniczo bronią się tylko opowiastki o artystach, choć i w nich autorki postawiły na skandal i rzeczy pieprzne. Ale jest w tym przynajmniej jakiś zamysł, pomysł. Żeby natomiast czytającym nic nie umknęło z wywodu autorek, wydawnictwo postanowiło wybić treść książki odpowiednio dużą czcionką (nawet mój dziewięcioletni syn był zdziwiony ogromem liter :-). Efekt – sztuczne napompowanie liczby stron i wrażenie, że zostało się „oszukanym”, jeśli chodzi o zawartość i cenę.
Żeby wszystko było jasne! – kochamy Podhale, żyjemy tu i nie planujemy przeprowadzki. Ale dojrzała miłość to nie jest tylko „ciuciuruciu”, wyjadanie sobie z dzióbków i głaskanie się po główkach. Powiemy więcej, w miłości nie ma sentymentów. […] Miłej lektury. W imię Ojca i Syna…
Mniej więcej w taki sposób, a w wielu miejscach o wiele bardziej kolokwialnie, napisana jest cała książka. Może jestem niegdysiejsza, ale władając taką polszczyzną, autorki powinny wiedzieć, że niebezpiecznie zbliżają się do tych, których tak piętnują.