W 2015 roku alpinistyczny świat będzie świętował 150. rocznicę pierwszego wejścia na Matterhorn. Niemal tyle samo lat ma też książka napisana przez człowieka, który dokonał tego wyczynu – Edwarda Whympera. To klasyka klasyki literatury górskiej, XIX-wieczne dzieło wciąż wznawiane i czytane. Niewiele książek może pochwalić się tak dobrym osiągnięciem.
Mój stary przeciwnik – Matterhorn – widoczny ponad kotłem lodowca ZʾMutt wyglądał zupełnie niedostępnie.
– Czy sądzi pan – zapytali mnie towarzysze – że pan lub ktokolwiek inny, kiedykolwiek zdobędzie tę górę?
[…] Muszę przyznać, że moje nadzieje opadły, gdyż nic nie może wyglądać bardziej niedostępnie niż Matterhorn od północy i północnego zachodu.
Whymper zdobył Matterhorn 14 lipca 1865 roku, a sześć lat później w londyńskich księgarniach pojawiła się jego książka. Od razu spotkała się z dużym zainteresowaniem. Nic dziwnego, Matterhorn był w owych czasach górą niemal mityczną – jego niezwykła sylwetka stercząca samotnie niczym totem przyciągała wielu śmiałków. Ciekawie brzmiał już sam tytuł dzieła – w swobodnym tłumaczeniu: Gramolenie się na alpejskie szczyty w latach 1860–69 – dokładna zapowiedź tego, co znajdowało się w środku. Whymper nie ograniczył się do opisania zdobycia Matterhornu, chronologicznie przedstawił wszystkie swoje wyprawy przedsięwzięte w Alpy, wychodząc z jedynego w tamtych czasach słusznego założenia, że tylko tak można w całym bogactwie ukazać innym fascynujący świat „lodu i wysokości”. Na szczyty rzeczywiście się gramolił, w tym sensie, że skały często pokonywał na czworakach. Nigdy też nie wybrał się w góry bez opieki przewodnika, będąc wielkim orędownikiem wiązania się z góralem-opiekunem liną. Ironią losu jest, że to właśnie kiepska lina przyczyniła się do tragicznego finału pierwszego wejścia na Matterhorn.
Polski tytuł odbiega od oryginału, stawiając wszystko na jeden wierzchołek – Matterhorn. Ale też, mówiąc nieco górnolotnie, Whymper był tym szczytem opętany. Wyraźnie czuć to podczas czytania. Zanim angielski drzeworytnik, bo taki zawód miał Whymper, pokonał ʽgórę jeleniʼ, jak tłumaczy się włoską nazwę Matterhornu – Monte Cervino, osiem razy czuł gorycz porażki. Schodził ze stoków piramidy przegrany i od razu obmyślał kolejną próbę ataku. Trzeba przyznać, że był osobą nieprzeciętną – skrupulatnie analizował popełnione błędy, dokładnie obserwował rzeźbę terenu, śnieżne pola i szczeliny. Każde przejście dokumentował, a czytelnikowi serwował pogłębione rozważania o ruchach lodowców i ich wpływie na skały, górskim klimacie czy zjawiskach meteorologicznych. Wnikliwe obserwacje przyczyniły się do sukcesu – śledząc między innymi długość zalegania na skałach śniegu, Whymper doszedł do wniosku, że najprostsza trasa na szczyt wiedzie krawędzią między północną a wschodnią ścianą góry, po grani, która z dolin wydaje się całkowicie niedostępna. Nikt nie wierzył, by miał rację. A jednak. Dziś jego droga – granią Hörnli – jest uznawana za klasyczną i najłatwiejszą, co roku wyrusza na nią mały tłum wspinaczy.
W ten oto sposób mit niedostępności Matterhornu został obalony i zastąpiły go bardziej realne legendy. Inni będą próbować wedrzeć się na jego dumne urwiska, ale nie będzie on już dla nikogo tym, czym był dla pionierów. […] Szczyt […] bronił się długo i zadał wiele ciężkich ran. W końcu został pokonany z łatwością, której nikt się nie spodziewał, ale niczym nieugięty wróg – pokonany, ale nie zniszczony – dokonał straszliwej zemsty.
Jak czyta się to XIX-wieczne dzieło? Naprawdę nieźle. Whymper miał niewątpliwy dar snucia opowieści. Z rozdziału na rozdział jest ciekawiej, Anglik nabiera alpinistycznego rozpędu, jego cele stają się coraz ciekawsze i odważniejsze, a styl coraz bardziej plastyczny. Miejscami bywa jednak trudno – zwłaszcza tam, gdzie Whymper dał się ponieść rozważaniom naukowym (dziś przestarzałym) lub z najdrobniejszymi detalami opisał drogę przejścia. Te fragmenty mogą nużyć. Na szczęście jest w tym pisarstwie sporo autoironii i typowego dla mieszkańców Wyspy dyskretnego humoru. Nadal wrażenie robią także opisy krajobrazów – Whymperowskie widzenie górskiej scenerii było widzeniem artysty, który z zastałych elementów komponował zapadające w pamięć obrazy.
Zdobycie Matterhornu jest też ciekawe z innego względu – dokumentuje niezapomniane lata alpinizmu, czasy zdobywania dziewiczych wierzchołków. Czekan i raki, odbiegające oczywiście od jakości współczesnych, niekoniecznie należały wtedy do ekwipunku wspinaczy. Whymper nie był tu wyjątkiem. Jeśli nawet używał czekana, za naprawdę niezbędny uznawał pioletto, toporek do rąbania stopni w lodzie. Raków natomiast nie znosił. W górach o wiele lepiej sprawdzały się, według niego, buty z podeszwą nabitą ćwiekami. W zamian entuzjastycznie wyrażał się o asekuracji liną na lodowcu. Dla kogoś, kto interesuje się historią alpinizmu, rysunki Whympera i jego rozważania na temat ówczesnej sztuki wspinaczkowej będą stanowić dodatkową atrakcję. Szkoda jedynie, że nie postarano się o staranniejszą redakcję całości i lepsze przygotowanie tekstu do druku. Pozwoliłoby to jeszcze bardziej cieszyć się z tego XIX-wiecznego tekstu.
Kto idzie w góry, musi podjąć się wysiłku. Ale z wysiłku przychodzi siła (nie tylko energia mięśni – coś więcej), pobudzenie wszystkich zdolności, a z poczucia siły rodzi się przyjemność. […] Nie możemy oszacować naszych radości, tak jak mierzy się wino lub waży ołów – a jednak są one realne.
Przy okazji książki Whympera sięgnęłam po Dwa razy Matterhorn Anny Czerwińskiej i Krystyny Palmowskiej [Sport i Turystyka, Warszawa 1980, stron 112]. Miła niespodzianka – obie panie fajnie piszą. Wyprawy opisane w książce są o tyle istotne, że dotyczą pierwszych polskich samodzielnych kobiecych wejść na Matterhorn trudną północną ścianą: Nordwand. To właśnie jej imponującą zerwę doskonale widać z Zermatt.
Pierwsza część, napisana przez Anię Czerwińską, mówi o zdobyciu góry latem, druga – pióra Krystyny Palmowskiej – o tej samej trasie (droga Schmidtów) pokonanej zimą wraz z Anią Czerwińską, Wandą Rutkiewicz i Ireną Kęsą. Obie wyprawy dały babom nieźle w kość i wywołały sensację w międzynarodowym środowisku alpinistycznym :-). Z trudną technicznie, prawie pionową ścianą nie radziło sobie wiele doświadczonych ekip męskich, przejście kobiece szeroko więc komentowano. Dużo emocji i pozytywnych wrażeń.