Właściwie nie powinnam pisać o tej książce. Powód jest prosty – nie dałam rady jej skończyć. Wyznaję to z niejakim wstydem, bo lektury dobieram starannie i naprawdę sporadycznie zdarza mi się nie dotrwać do końca. Ale to opasłe tomisko (600 stron litego tekstu!), zmogło mnie już na dwusetnej kartce. Próbowałam odkładać książkę na kilka dni, wracać do niej, gdy czas nie gonił, smakować słowa. Nic nie pomagało, za każdym razem na łopatki rozkładała mnie… nuda. W końcu musiałam się poddać – tej góry nie dam rady zdobyć.
Swoją drogą, to dziwne, że autorka, która już choćby z racji zawodu (Milewska w latach PRL-u była wziętą aktorką teatralną i filmową), powinna mieć dar snucia opowieści, mogła napisać tak nieciekawą książkę. Przeładowała ją szczegółami, opisami poszczególnych dni z dokładnością niemal co do minuty. Ta obłąkańcza precyzja niczemu nie służy, nie dostajemy żadnej refleksji, pogłębionego obrazu życia u boku ciekawego i nieprzeciętnego człowieka. A przecież taki niewątpliwie był taternik i alpinista Andrzej Zawada. Gorzej, w tej książce Zawady prawie nie ma, pojawia się niczym piękny dodatek, którym można się pochwalić (choć może dalej jest inaczej).
Do lektury nie przekonuje też sposób pisania Anny Milewskiej. Język jest prosty, powiedziałabym szkolny, wyprany z literackości, mało ciekawy. Nużące opisy, tysiące wyimków z listów, które nic nie wnoszą do narracji, dłużyzny i powtórzenia. Tymczasem wystarczyłoby, gdyby wydawca poprosił o skrócenie tekstu o połowę, żebyśmy mieli niezłą książkę. No i wypadałoby zmienić tytuł, bo choć Anna Milewska była żoną Andrzeja Zawady wiedli tak naprawdę oddzielne życia.