Nikt nie jest doskonały – Simone Moro to świetny wspinacz, pisarz jednak nie najlepszy. Przynajmniej takie wrażenie można odnieść po przeczytaniu wydanego właśnie po polsku Zewu lodu. Już we wstępie himalaista z rozbrajającą szczerością przyznaje, że pisać nie lubi, można się więc domyślać, że książka powstała pod naciskiem wydawcy wietrzącego w publikacji intratny interes. Moro nie poszedł na łatwiznę, co chyba mu sugerowano, skoro o tym wspomina, i ambitnie postanowił napisać książkę samodzielnie, bez wsparcia kogoś z zewnątrz, ryzykując, jak sam to ujął, „strzał do własnej bramki”. Idąc dalej za tą piłkarską przenośnią, można powiedzieć, że samobój padł, ale mecz udało się zremisować. Cudem, biorąc pod uwagę, że wydawca otrzymał manuskrypt tuż przed terminem oddania książki do druku i o pogłębionej pracy nad tekstem nie mogło być mowy. Przed całkowitą porażką uratowały Włocha zawodnicy rezerwowi, czyli tematy poboczne książki, związane z ratownictwem górskim, zawodowym himalaizmem, działalnością charytatywną oraz górskimi przyjaźniami. Skład podstawowy – ośmiotysięczniki – zawiódł, nie będąc w stanie stawić czoła wymagającemu czytelnikowi.
Dlaczego temat przewodni książki – zimowe wyprawy, okazał się w wydaniu Włocha tak mało interesujący? Zawinił ubogi język i sztuczność kreowanej przez Simone rzeczywistości. Niemal uczniowskie w formie zdania i irytująca powtarzalność przymiotników nie sprzyjają interesującej lekturze. Za każdym razem Moro zamyka ekspedycje w kilku zdaniach wytrychach – walce z wiatrem i mrozem, czasem, który ucieka, ciepłych słowach usłyszanych po zejściu, kojącej atmosferze bazy. Poszczególne wyprawy trudno zapamiętać, zlewają się w jedno. Wydają się takie same, bo w swoich opisach Moro używa wciąż tego samego schematu. Tylko dygresyjne przerywniki w postaci opowieści o fascynacji helikopterami, zakupie śmigłowca, by nieść pomoc w Himalajach, założeniu w Pakistanie szkoły alpinizmu, oraz rozważania o tym, co niesie ze sobą zawodowe uprawianie himalaizmu, sprawiają, że podczas czytania nie dopada nas całkowita nuda. Bezsprzecznie największy ładunek emocjonalny niosą fragmenty opowiadające o braterstwie Simone najpierw z Anatolijem Bukriejewem, a gdy jego zabrakło – z Denisem Urubko. To prawdziwy hołd oddany górskim partnerom i przyjaźni.
Nigdy nie miałem w zwyczaju dostosowywać zasad etycznych, sportowych i towarzyskich do własnych potrzeb. Jeżeli zima zaczyna się 21 grudnia, odmawiam podchodzenia do bazy przed tym terminem. […] Przez pierwsze dwa tygodnie grudnia warunki pogodowe są zazwyczaj perfekcyjne, więc podejście, rozbicie obozu bazowego, przygotowanie drogi etc. odbywają się we wręcz optymalnych warunkach. Potem wszystko się komplikuje i obraca w piekło.
W książce dotyczącej himalaizmu zimowego nie mogło zabraknąć Polaków, a przynajmniej kilku zdań opisujących ich zimowe dokonania. Przytaczam powyżej tak długi cytat, bo Moro sporo miejsca poświęca czystości wejść zimowych, a do takich zalicza tylko te, gdy cała wyprawa, wraz z dotarciem do bazy, odbywała się w obrębie himalajskiej kalendarzowej zimy. W ten sposób, choć Moro podkreśla swój szacunek dla Lodowych Wojowników, podważa niemal połowę polskich zimowych osiągnięć i zapewnia sobie miano jedynego himalaisty, który zimą zdobył „na czysto” trzy ośmiotysięczniki. Nie trzeba wielkiego wysiłku, żeby zauważyć, iż sposób podróżowania Polaków w latach 80. daleko odbiegał od współczesnego, a Włoch nagina zasady do własnych potrzeb, bo jakoś nie przeszkadza mu, że do bazy podstawowej nie podchodzi, tylko jest dowożony helikopterem, tym samym oszczędzając czas i siły. Autoreklamy jest w tej książce zresztą więcej, ale trudno mieć o to pretensję. Podoba mi się natomiast podejście Simone do nowych technologii i mass-mediów. Podobnie jak on nie rozumiem tego całego szumu robionego wokół „sprzedawania się” alpinistów – zawodowe uprawianie himalaizmu eksploracyjnego wymaga sponsorów i kontraktów, także medialnych.
Jak przekłada się sponsoring na „niemalże perfekcyjną ekspresją wolności” przywołaną w tytule postu? Owa wolność odnosi się nie tyle do zawodu, ile do idei himalaizmu wyznawanego przez wielu wspinaczy, także przez Simone Moro. „To nie tylko sport, ale również, a może przede wszystkim, forma ucieczki, odkrywania samego siebie, eksploracji, przygody i kontemplacji” – pisze bezpretensjonalnie, choć i banalnie, Simone i przez 200 stron leje miód na serca tych, którzy bez gór i wypraw nie wyobrażają sobie życia. Trudno jednak pozbyć się wrażenia, że himalaista mocno idealizuje i siebie, i ludzi, z którymi współpracuje (a także swoich sponsorów). Osoby uczestniczące w jego wyprawach (oraz on sam) są zawsze wspaniali, mądrzy i rozważni (choć z nutką romantyzmu), rozumieją się bez słów, serdecznościom, uściskom i kurtuazji nie ma w tej książce końca. Nawet wysoko w górze, na granicy strefy śmierci, wszyscy zachowują się z wyszukaną uprzejmością, prowadząc rozmowy niczym aktorzy na scenie. Dialogi to zresztą pięta achillesowa Mora, no bo czy można zachować powagę, czytając taką oto rozmowę dwóch wspinaczy, którzy zjedli raki na niejednej górze:
– Simone, jak się czujesz?
– Dobrze, Denis, a ty?
– Ja też. Gratulacje, Simone, jesteśmy na 7400 metrach!
– Dzięki, Denis, gratulacje również dla ciebie.
[Idą dalej na 7700. Rozstawiają namiot. I toczą taką rozmowę.]
– Słuchaj, Denis, a gdybyśmy tak jutro spróbowali podejść trochę wyżej, zanim zaczniemy schodzić?
– Myślałem o tym samym. Mimo dużej wysokości dobrze się czujemy. Jeśli obudzimy się w dobrej formie, a pogoda się utrzyma, możemy spróbować podejść jeszcze trochę.
– OK, o której wstajemy?
– O czwartej. Przygotujemy się, wypijemy coś i ruszymy.
– OK, Denis, zgadzam się. Teraz będzie mi się lepiej spało.
Mnie też, bo sama myśl, że wspinacze są tak kulturalni i elokwentni na niemal 8000 metrach napawa mnie niezmiernie wielkim optymizmem.
Zew lodu znalazł się na listach bestselerów wszystkich dużych księgarń internetowych. Trudno się dziwić – znane nazwisko, tematyka dotycząca zimowego himalaizmu, który ostatnio rozpala serca i umysły tylu Polaków, świetna, zapadająca w pamięć okładka, nośny tytuł… Aż chce się po tę książkę sięgnąć. O tym, że zawartość nie dorównuje oprawie można się przekonać dopiero podczas czytania. Obcowanie z tekstem trudno nazwać pasjonującą przygodą, ba, nawet interesującą, czego jednak można oczekiwać od książki napisanej dosłownie i w przenośni na kolanie, podczas jednej z wypraw? Mimo wszystko nie zamierzam nadmiernie utyskiwać – wiele w tej książce sztuczności i autokreacji, ale takie prawo autora. No i, jak zauważa Moro, krytykujący „piszą i mówią, grzejąc tyłki”, a ja ze wstydem konstatuję, że, jeśli chodzi o mnie, ta uwaga jest zgodna z prawdą.
Zew lodu jest drugą książką Simone Moro, która ukazała się po polsku. Kilka lat temu mogliśmy przeczytać Kometę nad Annapurną [Stapis, Katowice 2011, przekład Sebastian Korczyk], opowiadającą o dramatycznych wydarzeniach, które rozegrały się w Boże Narodzenie 1997 roku pod tytułową górą. Podczas podchodzenia w lawinie zginął tam Anatolij Bukriejew. Książka jest opisem nie tylko fatalnej wyprawy, ale też, a właściwie przede wszystkim, wspomnieniem przyjaźni, która połączyła Włocha z Kazachem. Kometę nad Annapurną czyta się lepiej niż Zew lodu – zanim Moro przelał swoje wspomnienia na papier, odbył dziesiątki spotkań, na których opowiadał o tej wspinaczce i jej tragicznym finale. Mówiąc brzydko, temat miał dobrze przepracowany, książka jest więc bardziej przemyślana i dopracowana, także pod względem literackim, choć nadal trąci niezbyt lotnym szkolnym wypracowaniem. Być może to, że lepiej się tę książkę czyta, zawdzięczamy tylko tłumaczowi, dobrze zorientowanemu w tematyce górskiej i wspinaczkowej, oraz, co równie ważne, sprawnie poruszającemu się po polszczyźnie.
hej Iwona, jeśli Zew lodu napisany jest jeszcze słabiej niż Kometa nad Annapurną, to może jednak lepiej nie otwierać okładki ;-)
W Komecie historia przyjaźni SImona z Bukriejewem jest całkiem ciekawa, chociaż pisana jak dla przedszkolaka to da się czytać. I niewiele stron. To zaleta. Dłużej by nie wytrzymał. A czytając po raz enty, że śnieg, wszędzie biało, metr świeżego puchu – śnieg na 200 sposobów w pięciu słowach – wiem na pewno, że tam tak jest :))
Ach! i jeszcze Simona zaznaczanie swej skromności – też się obśmiałem:-)
mocno pozdrawiam
PS. tu w W-wie też dzisiaj trochę śnieżyło.
tak, śnieg odmieniany na 200 sposobów może być zabójczy. Ta skromność w Zewie lodu wychodzi dziurkami od nosa. Aż miejscami żałowałam, że Moro nie dał się jednak namówić na ghostwritera :-)
W Beskidach zima na maksa. Pięknie jest nieziemsko.