Znajdź książkę

Recenzje

Zbigniew Piotrowicz. Sudeckość
Sudeckość
Zbigniew Piotrowicz
[Stapis, Katowice 2022, stron 240]

„Gdy miałem siedem lat, wybraliśmy się na pierwsze rodzinne wakacje. Ojciec załatwił żuka ze swojego zakładu pracy, pożyczył skądś wielki namiot z werandą i trzy gumowe dmuchane materace. I wtedy zobaczyłem prawdziwe góry. Z tego wyjazdu zapamiętałem zadziwiająco dużo. Nie mogłem wiedzieć, że Sudety miały się w przyszłości okazać dla mnie celem metafizycznej wyprawy przez życie”. Tak rozpoczyna się Sudeckość Zbigniewa Piotrowicza. Sporo osób czytających te słowa mogłoby przytoczyć podobną, choć oczywiście różniącą się w szczegółach opowieść. Moja zaczynałaby się od szalonego, dziś powiedziałabym całkowicie nieodpowiedzialnego pomysłu taty, by z dwójką dzieci nigdy wcześniej niechodzących po górach, wyjechać na dwa tygodnie w Tatry, również pod namiot, i na rozgrzewkę wejść z nimi na Rysy. Był rok 1980, a ja zapamiętałam z tej wyprawy wopistę z karabinem spisującym nasze dane, ślizgające się po śniegu pionierki, łańcuchy i to, że na wierzchołku byliśmy sami.

Wspominam o tym dlatego, że Sudeckość, która wydaje się książką bardzo osobistą, jest też świadectwem określonego czasu: dorastania w PRL-u, a później przynależności do studenckiego, kontestującego środowiska mocno związanego z górami. Wielu z nas, urodzonych w tamtym czasie, przechodziło podobną ścieżkę życiowej inicjacji. Zmianie podlegały ponderabilia – miejsca pierwszych wędrówek, rejony odwiedzanych chatek i bacówek (dla Warszawy były to Bieszczady i/lub Beskid Niski), uczestnictwo w bardziej lub mniej dramatycznych wydarzeniach – ale górskie zauroczenia i zachwyty pozostawały podobne.

Miałem dwadzieścia siedem lat, gdy przeniosłem się w Sudety. Zrobiłem to w pełni świadomie. Szukałem tego miejsca prawie trzy lata. Miały być góry, miało być trudno, miało być pięknie, uczciwie, wyraźnie,mocno. Okazało się, że to był mój najlepszy wybór w życiu.

Sudety nie są moimi górami i niewiele o nich wiem, w Sudeckości Piotrowicza miałam więc nadzieję odnaleźć przefiltrowaną przez bibułkę osobistych doświadczeń i dociekań opowieść (niechby nawet uproszczoną) o przed-, a następnie powojennej tożsamości regionalnej tych terenów. Książkowa narracja inaczej jednak rozkłada akcenty. To miszmasz wspomnień z czasów młodości (te chatkowania), a potem dojrzałości Piotrowicza (wrastanie w te tereny i szukanie miejsca na dom) z wyszperanymi ciekawostkami o regionie (przy czym tych ostatnich nie jest dużo). Czy układa się to w opowieść o tytułowej sudeckości? W planie osobistym – zapewne tak, w ogólnym – absolutnie nie.

Książka Piotrowicza to przede wszystkim – i można westchnąć: tylko – opowieść o nim samym. Barwna postać – taternik, podróżnik, działacz samorządowy, ale także menadżer oraz pomysłodawca i organizator Przeglądu Filmów Górskich w Lądku-Zdroju – bez wątpienia ma o czym pisać. Niestety wyjść w swoich wspomnieniach poza jednostkowy los nie potrafi. Tekst ma swój sentymentalny nastrój, czerpie w końcu z repertuaru „jak to za moich czasów bywało”, ale przyjemność z lektury jest tu wprost proporcjonalna do tego, na ile dobrze znamy autora. Piotrowicz i jego pisarstwo cierpią na typową chorobę naszych czasów – uporczywy autotematyzm. Szeroki krąg odbiorców niezbyt zainteresowany życiowymi przypadkami autora, a szukający rozległej perspektywy, niewiele znajdzie tu dla siebie.

Jestem częścią pokolenia, być może pierwszego, które składa i łączy niegdysiejsze, sudeckie zapomniane i czasem zakazane historie, z tym, co wydarzyło się za naszego życia. Podkreślam, pokoleniem, bo jest nas więcej. Zaczęliśmy od nowa kłaść kamień na kamieniu i okazało się, że robimy to na fundamencie, który ktoś już położył.

Kilkanaście reminiscencji z lat minionych – pod względem literackim niezbyt sugestywnych – to za mało, by złożyć się w udaną opowieść. Dołóżmy do tego brak koncepcyjnego namysłu i oto mamy największe niedostatki Sudeckości. Tekst nie tworzy zamkniętej, przemyślanej całości, jest o wszystkim i o niczym. Że mogło być ciekawiej, przekonują niektóre fragmenty tego chaotycznego zbioru – choćby rozdział o panu Waldku i pannie Krysi z piosenki Młynarskiego. Tuż obok znajdujemy jednak opowieści zbędne, które nic nie mówią nam o regionie i dla których trudno znaleźć uzasadnienie książkowego istnienia. Cóż wnosi do oglądu sudeckości sprawozdanie z popijaw na zamkniętych imprezach po festiwalu w Lądku-Zdroju albo wspomnienie warszawskiego spotkania, w którym 40 lat później okazało się, że uczestniczyła Olga Tokarczuk? Jeśli autorowi przyświecał w tym wszystkim jakiś zamysł, to nie wybrzmiał on w opowiadanych historiach.

Zamykając książkę, ma się nieodparte wrażenie, że Sudeckości zabrakło konstruktywnego pomysłu. Nie wszystko jednak stracone. Rozdział, który znajduje się niemal na samym końcu, jest niczym otwarcie nowej opowieści, tym razem nie tyle o Zbyszku Piotrowiczu, ile o tym, co tworzy odrębność sudeckiej krainy (ze Zbyszkiem w tle). Na taką książkę czekam.

ikonka gór - przerywnik tekstu

Zobacz LISTĘ wszystkich zrecenzowanych na blogu książek tutaj – [klik].

Zobacz OKŁADKI wszystkich zrecenzowanych na blogu książek tutaj – [klik].

Brak komentarzy

góry lektury logo490
© 2025 baturo.pl

Inne strony