Znajdź książkę

Recenzje

Marcin Tomaszewski. Tato
Tato
Marcin „Yeti” Tomaszewski
[Bezdroża, Kraków 2021, stron 216]

Tato nie jest typową opowieścią wyprawową, co zresztą zapowiada sam tytuł. Mówi wprawdzie o górach, ale punkt ciężkości przesuwa w stronę rodzicielstwa i odpowiedzialności za bliskich. Marcin Tomaszewski wyruszył pod siedmiotysięcznik Jannu na zaproszenie Elizy Kubarskiej, która miała tam kręcić dokument o wysokogórskiej wyprawie widzianej oczami nie tyle himalaistów, ile Szerpów. Jannu wybrano nieprzypadkowo: to święta góra, na której wierzchołek według tego ludu nie powinno się wchodzić. Tymczasem ogromne ściany Jannu stanowią marzenie wielu wspinaczy. Te marzenia nie były obce także Marcinowi Tomaszewskiemu. Jak sam przyznawał: „nic tak nie nakręca jak niewiadoma i owoc zakazany”.

Tym razem to wyprawa w nowym dla mnie stylu. Celem jest wielka, niezdobyta ściana liczącego ponad siedem tysięcy metrów szczytu, a przy tym odbywa się produkcja filmowa. Wspinaczka w świetle kamer i fleszy dotowana przez wielkie firmy niesie ze sobą niemałą presję. Zdobycie szczytu w takich okolicznościach jest dla mnie dużym wyzwaniem.

Tato w swoich założeniach od początku miał być opowieścią wielowątkową, połączeniem relacji z postępów w ścianie z „podróżą w głąb siebie”. Wewnętrzna przemiana, a zwłaszcza dojrzewanie do roli ojca, o którym miała mówić książka, nie wiązała się oczywiście z tą konkretną wyprawą. Dla Tomaszewskiego Jannu miał być jedynie pretekstem, by podzielić się z czytelnikami przemyśleniami od dawna kotłującymi się w jego głowie. Trudno pozbyć się jednak wrażenia, że ta opowieść miałaby zupełnie inny wydźwięk, gdyby wyprawowe wydarzenia ułożyły się w odmienny sposób.

Nie zdradzę wiele, pisząc, że Yeti po dotarciu do bazy niemal natychmiast zrezygnował z wejścia w ścianę. Tę decyzję przeczuwa się od pierwszych stron książki. Tymczasem to właśnie najeżona niewiadomymi, niebezpieczna w samym swoim założeniu wspinaczka dziewiczym terenem pozwoliłaby dobrze wybrzmieć „rodzinnym” myślom, nadałaby im wagę. Błyskawiczne odpuszczenie wyjścia w górę miało po prostu konsekwencję – zmieniło perspektywę odczytania książki. Całą nadbudowaną nad tą rezygnacją opowieść łatwo uznać za proste szukanie usprawiedliwiania i podbijanie swojego narcystycznego bębenka, a nie jakąś drogę prowadzącą w głąb siebie.

Takie odczytanie książki wydaje się tym bardziej zasadne, że Tato wbrew zapowiedziom nie proponuje pogłębionych refleksji nad wyborami, jakie – by zacytować tekst z okładki – „stawia życie przed tymi, którzy góry ukochali ponad wszystko”. Trudno bowiem za odważny i ciekawy, wnoszący coś nowego, uznać zestaw oczywistych stwierdzeń i banalnych, schematycznych formułek o odpowiedzialności, poziomie akceptowalnego ryzyka, szczęściu rodziny oraz odnajdywaniu spokoju w miłości. A takimi właśnie truizmami karmi nas z lubością Tomaszewski. W wielu miejscach jego tekst osuwa się w męczące wygłaszanie złotych myśli, on sam natomiast popada w błogie samozadowolenie. 

Pierwszy raz podjąłem w górach tak trudną decyzję. Zwykle to ja wyciągam partnerów w góry. […] W nocy dużo myślałem, nie mogłem zasnąć. Jako alpinista postrzegany przez pryzmat dokonań czuję, że nie muszę już niczego udowadniać. Ból duszy jednak pozostaje.

Niemal wszystko w tej książce wydaje się przesadzone. Napuszony język skrywa pustkę i jałowość myśli, słowa bliskich brzmią jak reklamowy spot, przeciętne, wręcz słabe zdjęcia próbują przykryć nudę tekstu. Ma się wrażenie, że Marcin Tomaszewski przeżywa jakiś kryzys, zamiast jednak rzeczywiście poddać go analizie, woli pompować czytelników swoją domniemaną wyjątkowością i wewnętrzną przemianą. Tylko momentami, na przykład w przywoływanych snach czy zakończeniu książki, Yeti odkrywa swoje lęki i pozwala dotknąć nam czegoś ważnego. Ładnym wizualnym dopełnieniem tych znaczących fragmentów są rysunki jego córki Mai. Niestety takich płynących z głębi siebie urywków jak w tej książce na tyle mało, że nie zmieniają one krytycznego odbioru całości.

Na koniec coś, co wprawiło mnie w pewien stupor. Niby drobiazg, ale wymowny, jak dla mnie świadczący o zadufaniu autora tej książki. Oprócz niego na wyprawę pojechało dwóch rosyjskich wspinaczy – Dmitrij Gołowczenko i Siergiej Niłow. To z nimi Marcin Tomaszewski miał tworzyć team. Może i dobrze, że do tego nie doszło, skoro obaj Rosjanie nie doczekali się z jego strony nawet poprawnej polskiej transkrypcji nazwisk, pozostając do końca zamerykanizowanymi Dmitryem Golovchenką i Sergeyem Nilovem. Nie wiem, jak to kuriozum przeszło przez redakcyjny tygiel.

Mówiąc bez ogródek: trudno uznać Tatę za książkę przemyślaną i udaną. Warto natomiast spotkać się z Jannu i Rosjanami i obejrzeć „Ścianę cieni” Elizy Kubarskiej. Dokument, który powstał z wyprawy, zapewnia emocje, egzystencjalne pytania i niezwykłą wspinaczkę rosyjskiego teamu. Czyli wszystko to, co mogło się znaleźć, a czego finalnie zabrakło w Tacie.

ikonka gór - przerywnik tekstu

Zobacz LISTĘ wszystkich zrecenzowanych na blogu książek tutaj – [klik].

Zobacz OKŁADKI wszystkich zrecenzowanych na blogu książek tutaj – [klik].

Brak komentarzy

góry lektury logo490
© 2025 baturo.pl

Inne strony