Pisanie o wypadkach i tragediach, nie tylko zresztą górskich, nastręcza wiele trudności. Wymaga empatii, przeprowadzenia bolesnych rozmów, a potem umiejętnego przelania na papier czyichś emocji, pojawiających się wątpliwości, osobistych refleksji. To temat drażliwy, w którym łatwo o niesprawiedliwe oceny, uproszczenia i pozór sensacji. Różnie też można do niego podejść: postawić na dramatyzm lub rzeczowość, uprościć przekaz do minimum albo naświetlić go z wielu stron.
Stosunkowo łatwa trasa na Giewont od strony Przełęczy Kondrackiej sprawia, że charakterystyczny szczyt z krzyżem jest jednym z najbardziej obleganych miejsc w Tatrach. Latem do wierzchołka ustawia się kolejka nieprzygotowanych do wspinaczki ludzi. Można tu zobaczyć turystki w butach na obcasach. Szpilki na Giewoncie – jak w tytule popularnego telewizyjnego serialu.
Bartłomiej Kuraś postawił na pisarską prostotę i granie emocjami. Rezultat? Zgryźliwie można by powiedzieć – katastrofalny. Niech to szlak jest chyba największym rozczarowaniem wśród tegorocznych książek górskich. Trudno wręcz nazwać tę publikację książką, wydaje się tak nieprzemyślana i chaotyczna. To raczej przypadkowa zbieranina informacji o wszystkim, co można podciągnąć pod szeroko rozumiane hasło stanowiące podtytuł owego patchworkowego tworu: „Kronika śmierci w górach”. Czegoż tu nie ma: porażenia piorunem, morderstwa na szlakach, ofiary lawin, ratownicy oddający życie za turystów, początki TOPR, groza Orlej Perci, zaklinowani grotołazi, zbrodnie popełniane na zwierzętach, ginące pod butem turystów rośliny… Mało? To dołóżmy Paryskich, Cywińskiego, Stolarczyka, krzyż na Giewoncie, kolej linową, halny, wypasanie owiec, pandemiczne pustki na szlakach. I obowiązkowo zachwyty nad tatrzańskim pejzażem.
Tak szeroki zakres tematyczny może i byłby zasadny, a nawet ciekawy, gdyby Kuraś pokusił się o jakąś głębszą refleksję, nadrzędną myśl scalającą podawane informacje i kolejne rozdziały. Tymczasem poszedł w drugą stronę – każdej z licznie przywoływanych tragedii, spraw i osób poświęcił dosłownie kilka akapitów, czasem wręcz jeden. Wydaje się, że ta swoista „kronika śmierci” powstała w najprostszy możliwy sposób. Kuraś, który od ponad 20 lat zajmuje się tematyką tatrzańską, ma w swoim dorobku liczne prasowe artykuły i doniesienia dotyczące tych gór. Że zostały one wykorzystanie przy tworzenie tej publikacji, wręcz narzuca się podczas czytania. Jeśli tak było, szkoda, że nikt – ani autor, ani wydawca, ani redaktor – nie zechciał uważniej pochylić się nad powstałą całością: dopracować ją koncepcyjnie, wymyślić nić przewodnią, poddać obróbce językowej.
Siedzimy w toprówce, czyli centrali TOPR przy ulicy Piłsudskiego w Zakopanem, niedaleko zaśnieżonej skoczni narciarskiej na Wielkiej Krokwi. Nastrój nie jest najlepszy, bo w ciągu jednego zimowego tygodnia zginęło w Tatrach czternaście osób. Tak kończył się 2015 rok w Tatrach i zaczynał 2016.
– Ludzie nadal będą chodzić w góry po śmierć? – pytam.
Niech to szlak ma, przynajmniej w deklaracjach, jasno określonego czytelnika, do którego – jak można domniemywać – dostosowano formułę przekazu. We wszystkich wywiadach Kuraś podkreśla edukacyjny wymiar swojego tekstu, to, że ma on trafiać do serc i umysłów nowicjuszy, tych, którzy w Tatrach nigdy nie byli i nie wiedzą, co może ich tu czekać, lub chodzą po górach sporadycznie, „traktując Giewont jak przedłużenie Krupówek”. O tym, że takich osób na tatrzańskich szlakach lawinowo przybywa, świadczy wiele z przywołanych w publikacji wypadków. A jednak hasłowe, chciałoby się powiedzieć facebookowe potraktowanie tematu górskiej śmierci budzi niechęć. Powierzchowne pisarstwo Kurasia niczego nie porządkuje, nie pozostawia też miejsca na czytelnicy namysł. Przynosi w zamian wrażenie bylejakości i spłycenia problemu. Czytelnik nie dostaje tu nic ponad to, co serwują mu po każdym wypadku ustawione pod klikalność internetowe newsy i telewizje śniadaniowe.
Lektura Niech to szlak przywołuje na myśl Wołanie w górach Michała Jagiełły, co naturalnie skłania do porównań. Obie publikacje mają w zamyśle ten sam cel – zapobieganie wypadkom. Obie też, jak ujął to Jagiełło, „chcą wzbudzić u części czytelników szacunek do żywiołu zwanego górami” i zachęcić do świadomego ich doznawania. Co je różni? Poziom podejścia do zagadnienia. I potencjalny czytelnik. Książka Jagiełły ma niemal 1000 stron, Kurasia – 250 ze zdjęciami i pobocznymi tematami. Wiadomo, liczy się jakość nie ilość, tu jednak ilość bardzo wyraźnie przekłada się na jakość. Michał Jagiełło zaczął pisać swoją książkę niemal pół wieku temu. W innej rzeczywistości. Czy turyści wyruszający dziś w góry odbiegają od tych sprzed półwiecza? Tak, i nie chodzi tylko o ich liczbę. Zdecydowana większość nie byłaby zainteresowana opowieścią rozpisaną na 1000 stron drobnego maczku. Ciekawsze wydaje się jednak pytanie: czy współczesny niedzielny turysta potrzebuje aż tak uproszczonego i dramatycznego w wyrazie przekazu, jaki proponuje Kuraś? Zestawu wytartych komunałów i braku szerszej analizy? Migawek z tragedii okraszonych przewidywalnymi wypowiedziami ekspertów? Przyznam, że nie wiem. To dobry temat na oddzielną dyskusję.
O tym, że można pisać składniej o górach nawet dla największych laików, przekonuje książka Beaty Sabały-Zielińskiej TOPR. Żeby inni mogli przeżyć. Nie jestem fanką, mówiąc łagodnie, pisarstwa pani Beaty, ale w porównaniu z Kurasiową Kroniką, to mistrzostwo świata. Sabała-Zielińska, podobnie jak Kuraś i czytelnicy, niewiele wie o górskim ratownictwie od strony praktycznej, jest jednak uważna i potrafi stawić dociekliwe pytania. A to ustawia jej książkę na zupełnie innym poziomie.
masz świetne tytuły recenzji. I równie dobre same recenzje. Czytam w magazynie "Na szczycie" i z przyjemnością tu. Pozdrawiam.
Dziękuję za miłe słowa.
Staram się zawsze pogłębić recenzje na blogu w stosunku do tego, co ukazuje się w magazynie „Na szczycie” - tam muszę się zmieścić w określonej liczbie znaków.
A co do tytułu, to ten akurat nie jest mój. Słowa te wyszeptała Maria Bandrowska do Mariusza Zaruskiego spieszącego do niej z pomocą. Wypadek zdarzył się w 1914 roku w słynnym Żlebie Drège’a.