„Gdzieś na końcu świata…” – tak zaczyna swoją książkę Pięć Stawów. Dom bez adresu Beata Sabała-Zielińska. Zaraz potem cytuje Marychnę Krzeptowską, jedną z szefowych pięciostawiańskiego schroniska, która przewrotnie kontruje: „Ja bym powiedziała, że Pięć Stawów to początek świata”. Początek czy koniec, można dyskutować, łatwiej zgodzić się, że Stawy to miejsce z wyjątkową atmosferą, w czym niebagatelny udział miała i ma rodzina Krzeptowskich, która od niemal stu lat opiekuje się i schroniskiem, i turystami w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. Określenie na czym polega niezwykłość i niepowtarzalność tej tatrzańskiej ostoi wydaje się łatwe – to kwintesencja tego, z czym kojarzą się góry: połączenie nieujarzmionej przyrody z ciepłem schroniska i serdecznością pracujących w nim ludzi. Każdą z tych składowych da się rozpisać na wiele wątków. I tym tropem idzie Beata Sabała-Zielińska, opowiadając nam historię schroniska oraz próbując wyjaśnić, na czym polega jego fenomen.
O Pięciu Stawach mówi się: Kultowe. Jedyne w swoim rodzaju. Niepowtarzalne. Z atmosferą, jakiej nie ma w żadnym innym tatrzańskim schronisku. „Piątka”, tak nonszalancko określają je stali bywalcy, dając tym samym do zrozumienia, że są w grupie wybrańców. Ci,którzy faktycznie wiedzą o dolinie wszystko, mówią „Pięcistawy”, jak Józef Krzeptowski, były kierownik schroniska.
Atmosferę miejsca w dużej mierze budują ludzie, a klimat książki – snute przez nich lub o nich opowieści. I trzeba przyznać, że Pięć Stawów aż kipi od fantastycznych anegdot i niezwykłych historii. Podczas czytania jest nastrojowo, a nawet wzruszająco, często zabawnie, czasem poważnie. Mnóstwo w tej książce pięknych wspomnień o ludziach związanych ze schroniskiem, opowiadań o zwierzętach, tych dzikich i domowych, przywołań przyjaźni zawiązywanych na całe życie. Prawdziwym rarytasem są fragmenty pamiętników Marii, od której zaczęło się panowanie familii Krzeptowskich w Stawach. Jej zapiski z lat 30. i 40. XX w. wskrzeszają dawne czasy. Dziś mają walor historycznego dokumentu, a że Maria, jak przystało na kobietę ze wszech miar wyjątkową, odznaczała się również talentem literackim, jej teksty po tylu latach czyta się znakomicie, wręcz z zachwytem.
Zabawne i wzruszające anegdoty to jedno, na wartość książki składają się jednak także historie znacznie poważniejsze. Chyba najbardziej zapada w pamięć ta dotycząca lat 80. – obozu szkoleniowego zomowców w schronisku i wynikłego z tego raportu taterników, który wiele lat później pozwolił skazać na więzienie funkcjonariuszy biorących udział w pacyfikacji kopalni Wujek. Niewiele osób wie o tych pięciostawiańskich wydarzeniach, a jeszcze mniej ma świadomość, że polityka nigdy nie omijała gór i czasem wymagała odważnych decyzji. Zwłaszcza dziś warto o tym przypominać, kiedy dla większości młodych turystów góry są synonimem swoiście pojętej wolności, czyli beztroski i braku społecznego zaangażowania.
Spirytus w Stawach zawsze był mile widziany – można go cudownie rozmnożyć, rozcieńczając w nalewki lżejsze, lub zrobić spécialité de la maison, czyli litworówkę. Oczywiście nielegalną, bo park nie pozwalał, nie pozwala i nigdy nie będzie pozwalał na zbieranie litworu. co znacznie podnosiło, podnosi i będzie podnosić wartość specjału (nie od dziś wiadomo, że zakazany owoc smakuje najlepiej).
Pokaźna kolekcja interesujących opowieści to wielki walor książki, niestety niewystarczający, aby zachować czytelniczy entuzjazm do końca. Niewątpliwie Beata Sabała-Zielińska ma dar do wynajdywania ciekawych tatrzańskich tematów mogących zainteresować rzesze czytelników, niekoniecznie zresztą mocno związanych z górami, raczej tych, dla których dojście do pięciostawiańskiej doliny urasta, jeśli nie do wyczynu, to czegoś wymagającego dużego wysiłku. Może dlatego tekst przypomina gazetowy reportaż do szybkiego pochłonięcia – pod względem literackim jest prosto, typowo po dziennikarsku. Żeby czytelnik dogłębnie poczuł magię miejsca, autorka nastraja książkę na nutę wyjątkowości i niebywałości. Na dłuższą metę bywa to zwyczajnie sztuczne i tchnie cepeliadą.
Przy wielu ciekawych historiach książka ma też dłużyzny. Cukierkowo i powtarzalnie, a tym samym nudno, robi się zwłaszcza wtedy, gdy do głosu dochodzą tak zwani starzy bywalcy schroniska. Ich wypowiedzi, a jest tego sporo, to nic niewnoszące nostalgiczne zapewnienia, że kiedyś było fajniej, lepiej, wódka smakowała inaczej, a piło się ją znacznie kulturalniej. W te ostatnie zapewnienie akurat trudno uwierzyć, ale nostalgia, wiadomo, rządzi się własnymi prawami, my natomiast lubimy idealizować dawne czasy. Tę skłonność do mitologizacji i przesady wyczuwa się u wielu osób wypowiadających się w książce. Pięć Stawów. Dom bez adresu nie tyle więc wyjaśnia fenomen prowadzonego przez ród Krzeptowskich schroniska, ile buduje jego legendę. Ale czyż nie tego właśnie oczekuje człowiek z miasta?
Czy więc czytać? Tak, choćby dla pamiętników Marii i opisu funkcjonowania schroniska. Mając gdzieś z tyłu głowy, że ludzka potrzeba mitologizowania ubarwia wspomnienia i… rzeczywistość.