
Taterniczki. Miejsce kobiet jest na szczycie to książka zupełnie odmienna w charakterze od Kamiennego sufitu Anny Król. Ujmując rzecz nieco górnolotnie, to obszerne przedstawienie kobiecego wspinania w Tatrach, a półżartobliwie upraszczając: historia odrzucenia krynolin i docenienia kubeczków menstruacyjnych. Publikacja składa się z dwóch, a właściwie z trzech części. Pierwsza, najmniej obszerna (dosłownie 60 stron tekstu), opowiada skrótowo o pionierkach, kolejna – o tych, które pojawiły się na tatrzańskich ścieżkach po drugiej wojnie światowej. Lwią część publikacji stanowią rozmowy ze współczesnymi wspinaczkami oraz speleolożkami. „To ich głos – jak pisze we wstępie Agata Komosa-Styczeń – jest tu najlepiej słyszalny. I da się w nim usłyszeć znacznie więcej niż tylko opowieść o wspinaniu”.
Dlaczego taterniczki, a nie po prostu taternicy? Po co dzielić, kiedy można komplementarnie zebrać doświadczenia górskie wspinaczek i wspinaczy. Bo brakuje kobiecych narracji, a te są inne niż męskie. […] Czy warto tak dzielić opowieści? Na jej męską część i herstorię? Tak. Bo nie ma obiektywnej, bezpłciowej narracji.
Agata Komosa-Styczeń deklaruje się feministką, co o tyle ważne, że zakreśla to tematykę jej książki. Przy czym trzeba zaznaczyć, że Taterniczki nie są ideologicznym tworem, w którym walczy się z męskim światem i wylicza seksistowskie krzywdy. Feminizm oznacza tu tylko i aż ukazanie różnorodnych aktywności górskich z kobiecej perspektywy wraz z problemami, z którymi mierzą się uprawiające te aktywności panie, co obejmuje także „atmosferę nieprzyjazną damskim wyczynom”. I choć opowieści taterniczek nie mają w sobie nic z litanii skarg i żalów, uświadamiają, że protekcjonalne traktowanie kobiet jest, zwłaszcza wśród starszego pokolenia, podskórne, wdrukowane przez wychowanie i edukację. To oczywiście konstatacja banalna w wyrazie, ale najwyraźniej wymagająca ciągłego przypominania. Świadczą o tym także górskie doświadczenia pań, które zdecydowały się opowiedzieć o tym w książce.
Protekcjonalizm to jedno, umniejszanie siebie to drugie. „Kobiety mają anonimowość we krwi” – pisała Wirginia Woolf w 1929 roku w słynnym publicystycznym Własnym pokoju. Wiele lat później Susan Sontag wyznawała, że dopiero przeczytanie biografii Marii Skłodowskiej-Curie uświadomiło jej, że kobieta może dostać Nobla i „nie musi być kurtyzaną, żeby zasłużyć na książkę o sobie”. Taterniczki Agaty-Styczeń mają więc swoją wagę i znaczenie. W Polsce publikacje z równościową perspektywą, wydobywające z cienia „drugą połowę społeczeństwa”, są po prostu niezwykle potrzebne. Wciąż brakuje u nas tego typu narracji i rozmów w przestrzeni publicznej. Tym bardziej smuci, że sporo pań odmówiło uczestnictwa w „feministycznym projekcie” (!). Jak widać, narzucany przez kulturę patriarchalny sposób widzenia ma się w kraju odgórnie propagującym cnoty niewieście wciąż bardzo dobrze. Z rozmów zamieszczonych w Taterniczkach jasno wynika jednak, że młodsze pokolenie „to już inna bajka, dziewczyny zdają sobie sprawę z wagi tych opowieści. Są bardziej otwarte”.
Dziewczyna są w mniejszości i widać, że to one próbują dostosować się do reguł, które narzucili panowie. A te są bardzo często niemożliwe do przestrzegania – z jednej strony masz być męska, z drugiej często stajesz się zbyt męska. Jesteś babochłopem, koniem. Część moich rozmówczyń pytana o to, jak pielęgnują w skale swoją kobiecość, czy czują, że ją tracą – waha się. Mówią, że nigdy tak naprawdę się nad tym nie zastanawiały.
Świetny i wyważony w zamyśle pomysł na książkę – ukazanie wielu aspektów kobiecej obecności w pionowym świecie, jak i próby odpowiedzi na pytania: czy kobieta w górach jest równorzędną partnerką, czy płeć wciąż może być przeszkodą, by zostać ratowniczką TOPR, uznaną wspinaczką albo grotołazką? – okazał się trudny w realizacji, a powstała publikacja nie ustrzegła się wad. Agata Komosa-Styczeń postanowiła niemal całkowicie usunąć się w cień – nie naciskać, nie drążyć, po prostu spisać opowieści – i nie wyszło to książce na dobre. Zapisy rozmów ze współczesnymi wspinaczkami pozbawione odautorskich dopytań i wtrąceń stały się w dużej mierze nadmiernie stonowanymi monologami. Większość rozmówczyń wolała zwyczajnie opowiedzieć o swojej młodości i drodze w góry niż poruszać drażniący temat nieprzychylności męskiego środowiska albo zastanawiać się nad uwikłaniami związanymi z rolą kulturową, jaką przeznaczono kobietom i jaką nauczono je odgrywać. Wyjątkowo w tym kontekście wybrzmiewa Ola Taistra, która nie boi się ostrych słów, bo fizycznie i mentalnie – jak sama przyznaje – „wyniosła się z Polski 17 lat temu”. Dziś potrafi być brutalnie szczera, także w ocenie własnych zachowań.
Autorska dociekliwość, wnikliwy komentarz, uściślające pytania… tego wszystkiego zabrakło w tekście Agaty Komosy-Styczeń. Istotne rzeczy gubią się tu w puszczonej na żywioł narracji, przez co rozmywa się wydźwięk książki. Taterniczkom brakuje analitycznej perspektywy oraz połączenia wielu różnych elementów w jedną całość, próby dokonania jakiejś syntezy. Szkoda o tyle, że książka nie wybrzmiewa przez to tak mocno, jak by mogła. Z drugiej strony dzięki temu sięgnie po nią znacznie więcej osób, inaczej zapewne byłaby zbyt obrazoburcza i zostałaby przez wiele i wielu odrzucona. Feminizm to w Polsce brzydkie słowo – stwierdza w książce Agna Bielecka i trudno się z nią nie zgodzić. Taterniczki chcą nieco tę szkodliwą konotację odczarować. A przy okazji ukazać, jak wiele kobiet i na różne sposoby odnajduje się w górach. I z czym się mierzą. Dajcie zaprosić się do świata brakującej połowy taternickiej historii.
Zobacz zbiorczą recenzję o kobiecej działalności w Tatrach [klik].